Na Waleta - teatr czy kabaret?
Spektakl "Na Waleta" to lekka i zabawna propozycja, pełna nieoczekiwaniych nawiązań. Głównym punktem odniesienia jest tu film "Hydrozagadka" w reżyserii Andrzeja Kondratuika, nie brak też jednak akcentów współczesnych i autotematycznych żartów - o scenie, aktorach, Gdyni i trolejbusach
Scena Letnia Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni przyzwyczaiła nas do lekkiego repertuaru. Niektóre z wystawianych tu w ostatnich latach spektakli fabułę miały jedynie pretekstową, a liczyły się w nich głównie piosenki. W 2019 roku były to utwory Agnieszki Osieckiej, a w zeszłym sezonie Breakoutu, Czerwonych Gitar, czy Stana Borysa.
Na tym tle tekst Szymona Jachinka, autora "Na Waleta", jest z jednej strony bardziej rozbudowany fabularnie, z drugiej zaś konwencja żartu ma tu w wielu miejscach charakter bardziej kabartowy niż teatralny. Przerysowany kicz popkultury zderza się tym razem na orłowskiej plaży ze świetnie napisaną (i zagraną - brawa dla Weroniki Nawieśniak) parodią naukowego wystąpienia. Całości dopełniają wspomniane żarty z konwencji teatru i otaczającej widzów nadmorskiej scenerii. Niektóre z nich nasuwały mi też, w jakiś pokrętny sposób, przeintelektualizowane refleksje nad postmodernistyczną dekonstrucją formy.
"Na Waleta" jest więc przede wszystkim zaskakującą i bardzo dynamiczną mieszanką konwencji i pomysłów, nagłych zwrotów akcji, przyspieszeń i zwolnień. Zakomponowaną ryzykownie, ale z głową. Widać jednym słowem, że reżyser (Rafał Szumski) miał to wszystko pod kontrolą.
Co było dla mnie szczególnie zaskakujące, to fakt, że barszcz z tymi wszystimi grzybami pozostał dla widzów przystepną rozrywką. Humor Jachimka i Szumskiego trafił do widzów, choć oczywiście nie w każdym momencie do każdego, gdyż rozrzut żartów sięga tu obu stron horyzontu. Od "faceta przebranego za babę" na wschodzie po "mgliste opary absurdu" na zachodzie. Nierzadkie są w związku z tym momenty, gdy publiczność śmieje się punktowo. Ale śmieje się i to najważniejsze.
fot. Roman Jocher