Jak powstał film „O tych, którzy zbudowali pomnik”. Rozmowa z Henryką Dobosz-Kinaszewską i Piotrem Weychertem
W grudniu 2020 roku miał premierę film „O tych, którzy zbudowali pomnik” - ważny dokument, poświęcony twórcom Pomnika Poległych Stoczniowców, który jest dziś jednym z najważniejszych symboli Gdańska i powstałego w sierpniu 1980 roku ruchu społecznego „Solidarność”. Publikujemy dwie rozmowy przeprowadzone przez Miłosławę Kosmulską z twórcami tego filmu: Henryką Dobosz-Kinaszewską i Piotrem Weychertem. Wywiad ukazał się na stronie gdansk.pl.
Miłosława Kosmulska: Gdzie była Pani w czasie budowy pomnika?
Henryka Dobosz-Kinaszewska: - Byłam w Gdańsku. To był czas rozkręcającej się jeszcze „Solidarności”, do której oboje z mężem przylepiliśmy się. Bardzo się w to zaangażowaliśmy. Wszystko co się wtedy wiązało z „Solidarnością” przepełniało nas do głębi. Ten pomnik się wtedy budował. To było niemal zaraz po zakończeniu obrad. I to było jakimś obrazem, znakiem, że się dalej dzieje. Że ten strajk w którym brałam udział jako dziennikarka i który takie wielkie zrobił na mnie wrażenie był przeżyciem. Może nawet największym jeśli chodzi o sprawy społeczne w moim życiu. I że to cały czas trwa. Pomnik był dla mnie przedłużeniem sierpniowego strajku.
Czy śledziła Pani poczynania przy budowie Pomnika?
- Wszyscy tam przychodzili czasem popatrzeć, ale żebym była jakoś szczególnie w to wciągnięta, to nie. Mój mąż z okazji przyjazdu Miłosza robił film Lud da siłę swojemu poecie [reż. Adam Kinaszewski, Marian Terlecki - przyp. MK] i Miłosz wtedy wspaniale wypowiadał się o tych robotnikach, o budowniczych pomnika. Przemawiał do nich. Ciągle się o tym mówiło.
Czy ostatnio, kilka lat temu, kiedy idea zrobienia filmu o budowniczych, o ludziach, którzy budowali Pomnik dojrzewała w Społecznym Komitecie Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców 1970 w Gdańsku, którego jest Pani członkiem, wierzyła Pani, że uda się ten film zrobić?
- Wierzyłam w to, oczywiście. Napisałam przecież scenariusz. Pan Prezydent Adamowicz dał mi na ten scenariusz stypendium. Zrobiliśmy wcześniej już w Komitecie mały albumik, przewodnik o budowie pomnika. Byłam redaktorem tej książki. To jeszcze bardziej mnie zbliżyło do tego pomnika, do budowniczych, bardziej się w to wgłębiłam. Poznałam też różnych ludzi, którzy się tym interesowali. Wielu ludzi chciało coś zrobić dla tej sprawy. Wtedy się zaangażowałam. Zaczęłam myśleć, jak zrobić film. Oczywiście gdybym nie wierzyła, że to możliwe, to bym tego nie pisała. Wierzyłam, że to się uda, chociaż były wielkie trudności i wszystko się ciągnęło kilka lat.
Śmierć pana Prezydenta Adamowicza bardzo to jeszcze przedłużyła. Były trudności ze znalezieniem producenta i pieniędzy. Filmu nie robi się za darmo i to był duży problem, ale w końcu udało się.
Jak radziła sobie Pani z presją czasową związaną z tworzeniem filmu? Przecież zdjęcia były robione w sierpniu, a premiera filmu miała miejsce w grudniu? Było mało czasu.
- Media Kontakt się tego podjęło. Zaproponowałam Piotrowi Weychertowi współpracę, przede wszystkim rolę producenta. Uważałam, że jest to na tyle znana i doświadczona firma, że jeżeli się czegoś takiego podejmie, to jest to do wykonania. Ale byliśmy chwilami załamani, wydawało nam się, że możemy nie zdążyć. To był wyścig z czasem. Materiał ogromny, dużo archiwaliów. Zdjęcia filmowe owszem zrobiliśmy, ale było tego bardzo dużo: długie wypowiedzi, itd. To jest duży film, prawie godzina. Było wielkie napięcie, ale chcieliśmy zdążyć. Wiedzieliśmy, że to będzie miało wielkie znaczenie na czterdziestolecie odsłonięcia pomnika i na pięćdziesięciolecie tych wydarzeń. Wiedzieliśmy też, że to jest ostatni moment, żeby przy życiu zastać jeszcze niektórych ludzi, którzy to budowali i żeby to jeszcze kogoś mogło obchodzić. Uważaliśmy, że ta rocznica jest takim momentem granicznym. I to nas bardzo dopingowało, trzymało nas w pewnym sensie w szachu. Bardzo to było trudne, ale jednocześnie motywujące. Dlatego wiedzieliśmy, że musimy to zrobić.
Piotr Weychert też bardzo się w to zaangażował, cała jego firma. Była nas mała grupa ludzi, którzy jednak bardzo intensywnie pracowali. Jeden z operatorów - Jacek Knopp - zdecydował się montować. To przyspieszało trochę sprawę. On dobrze znał temat, ponieważ robił zdjęcia w Gdańsku. To dawało jakąś nadzieję.
Czy w trakcie kręcenia materiałów wydarzyło się coś niespodziewanego, wypłynęły na jaw nowe fakty?
- Ten film, który w zarysach oczywiście, istniał już w scenariuszu, był dla mnie wielką niespodzianką. Było zresztą wiele niespodzianek. Przede wszystkim taka, która wydarzyła się trochę wcześniej, kiedy się dowiedziałam, że pan Stanisław Grzyb - jeden z najważniejszych bohaterów naszego filmu - jest poetą. W momencie, gdy wysłuchałam jego wiersza, bo on go przeczytał w czasie jakiegoś wigilijnego spotkania naszego Komitetu, to już wiedziałam, że to będzie coś, co pozwoli mi zrobić ten film tak jak to sobie wyobrażałam. Nadać mu uniwersalny charakter. Ponieważ poezja podniosła na wyższy poziom jego ton, nadała rangę jaką nadaje sztuka. Jeżeli ktoś pisze o czymś wiersz, to nabiera to większego znaczenia. I tak się właśnie zdarzyło.
Kolejną niespodzianką, chociaż to też było przewidziane w scenariuszu, była niezwykła uroda i taki dramatyczny wyraz współczesnych zdjęć ze stoczni. To co jest, to już jest tylko niewielka część tego, co było. Tereny zrujnowane, prawie martwe, ale jednocześnie wypełnione jakąś skondensowaną treścią, takim życiem utajonym tych, którzy tam pracowali. To udało się operatorom wyrazić, ukazać. Film ten jest opowieścią o tym, czego dokonali ci ludzie, jak to wyglądało, jak wyglądał ich wyścig z czasem. Ma jeszcze kilka innych znaczeń dotyczących euforii „Solidarności”, wielkiego entuzjazmu, wyjątkowego dzieła które nie do końca udało się nam ocalić. Ale jednak jest pomnik, który cały czas jest widocznym znakiem tej idei, która miała tak wielką moc.
I wreszcie muzyka. Ona była dla mnie też pewnym zaskoczeniem, chociaż umawialiśmy się z muzykiem, który jest jednocześnie reżyserem dźwięku, jak to ma być. Tłumaczyliśmy mu, że to ma być muzyka stoczni i tego świata, który częściowo już przeminął, ale która nadawałaby jakieś silne wielkie tempo budowie, a jednocześnie filmowi, który o tym opowiada. Muzyka wpisała się w ten film. W pewnym momencie nawet go prowadzi. Chyba jest ciekawa, bo dużo ludzi zwraca na nią uwagę.
Czy, biorąc pod uwagę doskonałe przyjęcie filmu, myśli Pani, że można by było ten film zrobić inaczej? Może coś jeszcze dodać?
- Oczywiście wiem, że gdyby było więcej czasu, to być może coś jeszcze byśmy dopieścili, coś dodali. Może wybralibyśmy jeszcze jakieś ciekawe fotografie. Mam tam pewne miejsce, które trochę zrobiłabym inaczej. Ale wyszło, jak wyszło. Czasem wychodzi samo, czasem nie wszystko robimy my. Robienie filmu dokumentalnego to jest jednak praca twórcza i artystyczna, a w twórczości jest tak, że pewne rzeczy nas prowadzą same, wynikają same z siebie. Więc nie wiem co bym mogła tam w tej chwili zmienić. Zwłaszcza, że tak dawno tego filmu nie widziałam i boję się zobaczyć.
Nie oglądałam filmu w telewizji razem ze wszystkimi. Byłam w takim napięciu, że nie chciałam tego oglądać. Nie widziałam go od czasu zakończenia pracy. Tak się bałam tego i potem byłam zaskoczona tak pozytywnym odbiorem. Miałam bardzo dużo telefonów z całej Polski. Starzy znajomi z dawnych lat nagle się fatygowali, żeby znaleźć mój telefon i zadzwonić, i powiedzieć, że oglądali ten film. Dla mnie było to wielką niespodzianką. My w Gdańsku jesteśmy związani z „Solidarnością”, więc dla nas było to ważne, istotne i takie znajome. Ale ludzie z Lublina, z Białej Podlaskiej, z Nowego Sącza - nie wszyscy tak dobrze znali ten temat. Ja nawet nie wiem, dlaczego ten film spotkał się z takim wielkim oddźwiękiem. To jest dla mnie częściowo zagadką. Muszę się nad tym lepiej zastanowić. Ale nie chcę go oglądać. Ciągle jeszcze nie jestem gotowa. Może za jakiś czas.
Miłosława Kosmulska: Co sprawiło, że zdecydował się Pan wziąć na siebie obowiązek producenta razem z Mirosławem Chojeckim? Czy może bardziej idea filmu? A może scenariusz Henryki Dobosz-Kinaszewskiej?
Piotr Weychert: - Do tego filmu przekonała mnie osoba pani Henryki Kinaszewskiej. Znałem ją troszeczkę z innych czasów, ale przede wszystkim z jej twórczości. To jest jeden element. Drugi element: całe życie robimy, jako firma, filmy historyczne dotyczące najnowszej historii Polski XX wieku, szczególnie powojennej historii. To absolutnie wpisywało się w nasze zainteresowania. No i oczywiście również sam klimat Gdańska. To jest bardzo bliskie mi miasto, w którym mam i miałem rodzinę. Spędzałem tam wakacje. Te wszystkie wydarzenia, które miały miejsce w Gdańsku też w naturalny sposób przeżywałem jako dziecko, dojrzewająca osoba i potem na przestrzeni lat. Byłem z Gdańskiem bardzo związany. Również osoba pana Henryka Knapińskiego i pani Sławiny Kosmulskiej. Ich życzliwość, żywotność i przekonanie, że ten film powinien powstać. Taka niezwykła sympatia, która się pojawiła, też była ważnym czynnikiem, który mnie wspierał w decyzji. Myśmy się wspierali wszyscy. Potem dołączył do tej ścisłej grupy produkcyjnej Jacek Knopp, który był nie tylko operatorem, ale i montażystą. Dlatego odegrał bardzo dużą rolę przy tej produkcji.
Decyzja formalna się wydłużała. To trwało latami. Ja znalazłem się w tej sytuacji trochę później, ale nadal się to przeciągało. Gdy już wiadomo było, że będą zgody, zostało bardzo mało czasu na realizację filmu, który powinno się robić rok. Myśmy mieli, powiedzmy, trzy miesiące. A jeszcze nie było żadnych umów.
Gdy zaczynaliśmy zdjęcia była łagodniejsza forma pandemii, ale jednak pandemia. To było dodatkowym utrudnieniem. Jako doświadczony producent zdawałem sobie sprawę jaka to będzie trudna sytuacja, żeby ten film zrobić na termin, a jednocześnie odpowiedzialnie i godnie. Myśmy się tak żartobliwie porównywali do tego, że budowniczowie mieli trzy miesiące na zbudowanie pomnika i myśmy mieli trzy miesiące na zrobienie filmu. Oczywiście tamto było zupełnie innym przedsięwzięciem, ale mieliśmy taki punkt odniesienia, że oni dali radę, to może my też damy radę. Było trudno, ale się udało.
Nigdy nie mieszkał Pan dłużej w Gdańsku. Czy wobec tego odczuwa Pan jakieś genius loci tego miejsca?
- Tak, oczywiście. Gdańsk był bardzo zniszczony po wojnie, jak wiadomo. Ja jestem łodzianinem, a Łódź ma inny charakter. Natomiast w Gdańsku były artefakty. Na przykład budki dla tramwajarzy, jak się jechało do Jelitkowa. One były jeszcze przedwojenne. Ja klimat przedwojnia gdańskiego jako dziecko jakoś intuicyjnie węszyłem. Starówka jest piękna, ale zrekonstruowana. Natomiast były takie miejsca, autentyki nie polegające na jakiejś wielkiej architekturze, ale na takich jakby śladach. Zresztą jedno z moich najwcześniejszych wspomnień to jest jak z ojcem wchodzimy do knajpki przy Neptunie. Schodziło się po schodkach w dół. Miałem ze dwa lata wtedy. Takie wspomnienie wizualne.
Czy jest coś, jakaś historia lub anegdota, coś co pana poruszyło podczas kręcenia filmu?
- Na pewno poruszył mnie pan Stanisław Grzyb, jego świadectwo. Powiedział tak skromnie, ale tak wstrząsająco pewne rzeczy. Potem jego osobowość. Myślę, że w Gdańsku są osoby, w których bardziej niż w innych miastach tego typu duch „Solidarności” jest obecny. Chodzi o solidarność i postawę wśród ludzi. Współczynnik osób, które są ideą w najlepszym tego słowa znaczeniu. W Gdańsku ten współczynnik jest większy.
Część zdjęć była robiona z drona. Dronem oczywiście kierował operator, ale z tego co wiem Pan także miał swój wkład w to, jak te zdjęcia miały wyglądać.
- Oczywiście z dronem miałem do czynienia wielokrotnie, bo żeśmy go wykorzystywali w różnych filmach. Starałem się zarówno operatora drona jak i autorów zdjęć - Jacka Knoppa i Wojtka Ostrowskiego - inspirować do szukania kadrów i punktów widzenia na ile się dało nieszablonowych. Poszukiwaliśmy miejsc i decyzji kompozycyjnych, co było bardzo trudne z uwagi na wielkie ograniczenia czasowe oraz generalnie przecież i mimo wszystko klasyczny formalnie charakter filmu. Drony są wspaniałym narzędziem i są od lat wykorzystywane. Chodziło o to, żeby znaleźć troszeczkę inne kadry, które będą jednocześnie informacyjne, pokażą konstrukcję i inny punkt widzenia. Łatwo sobie wyobrazić - widok z lotu ptaka. To będzie to samo, bo i Gdańsk i pomnik były obserwowane wielokrotnie. Staraliśmy się zrobić kadry inne, niż się narzucają, takie jak się robi przy filmach geograficznych. Chcieliśmy pokazać pomnik prostopadle z góry.
Wyskoczyło nam, że ptaszki go pobrudziły, a to przeszkadzało. Grafik musiał to oczyścić, żeby ładnie wyglądało do filmu.
Jest Pan producentem i współreżyserem. Film odniósł sukces, jest niezwykły. Co według Pana wpłynęło na ten sukces?
- Ku naszemu pełnemu zaskoczeniu okazało się, że telewizja zaprogramowała emisję filmu na godzinę dwudziestą, co jest w skali filmu dokumentalnego absolutnym ewenementem. Program jest przerywany tylko dla takich wydarzeń, jak atak na World Trade Center. Nie ma takiego miejsca, żeby pokazywać dokument w porze najwyższej oglądalności, o godzinie dwudziestej. To dzięki temu była bardzo duża publiczność.
Potem mieliśmy oczywiście informacje zwrotne. Sądzę, że główną przyczyną sukcesu byli bohaterowie, którzy się otworzyli i dużo z siebie dali. Szczerze opowiedzieli swoje historie, a myśmy wyłowili te najważniejsze wątki, te najbardziej emocjonalne, które najbardziej poruszają.
Wspomniał Pan, że były prowadzone rozmowy z miastem. Czy Gdańsk jako miasto był zaangażowany przy produkcji tego filmu? Jak to wyglądało?
- Gdańsk jest między innymi sponsorem filmu. To jest widoczne w napisach. Film jest kosztownym przedsięwzięciem i decyzje, żeby wydać spore kwoty nie są łatwe. Czujemy się bardzo zobowiązani i Pani Prezydent Aleksandrze Dulkiewicz i innym osobom: dyrektorowi Biura Prezydenta panu Markowi Bonisławskiemu i dyrektorowi Gdańskiej Infrastruktury Wodociągowo-Kanalizacyjnej panu Jackowi Skarbkowi za wsparcie tego projektu i za to, że dostrzegli istotę sprawy. Bo istotą było nie tylko to, żeby film powstał, ale żeby był wyemitowany. Bo mógł być piękny film, a my byśmy go oglądali w kręgu projekcji okazjonalnych, uroczystych. Wówczas zobaczyłoby go kilka tysięcy osób. Ten widz masowy pojawił się w telewizji i myślę, że to ma znaczenie. Obejrzało go milion trzysta tysięcy osób.
Poza tym wydarzyło się tak, że uznano film za element obchodów ważnej rocznicy. Być może dzięki temu decydenci podjęli taką a nie inną decyzję o emisji filmu w czasie najwyższej oglądalności. To jest wielka sprawa, że tak doceniono tą rocznicę.
A jak wyglądała współpraca z Komitetem Pomnika Poległych Stoczniowców 1970 w Gdańsku?
- Bez Komitetu, czyli bez Sławiny Kosmulskiej i Henryka Knapińskiego, byśmy tego filmu po prostu nie zrobili. Komitet był inicjatorem tego filmu przed laty. Potem była decyzja, żeby film robić, ale śmierć Prezydenta Adamowicza przerwała przygotowania. Potem znowu dogadywaliśmy się z Miastem. Z kolei wybuchła pandemia i znowu straciliśmy cenne miesiące. Dzięki uporowi pana Knapińskiego i pani Kosmulskiej udało się. Oni oddali nam po prostu niesłychane przysługi, które umożliwiły i ułatwiły przygotowania. Załatwiali różne rzeczy i pomagali, jakby produkowali ten film. Bez nich na pewno byłby gorszy albo po prostu w ogóle by nie powstał.
Fot. Jerzy Pinkas/gdansk.pl