Ot, komedia - recenzja spektaklu "Kochanie, wróciłem"
Tekst autorstwa Jacka Popplewella "Kochanie, wróciłem" powstał w latach 70. XX wieku. Wpisuje się w nurt sprawnie napisanych komedii, które grane były wówczas w teatrach londyńskiego West Endu. Nie jest to tekst wybitny, a humor też, jak widać na tym przykładzie, ma swoją datę ważności.
Główną osią komediową spektaklu jest zamiana ról. Biznesmen-nieudacznik (Robert) zostaje przekonany przez żonę (Mary) do przejecia jej obowiązków domowych, podczas gdy ona zajmie się sprawami firmy (bo tam już gorzej być nie może). W latach 70. mężczyna w "kobiecej roli" pewnie był zapewne zabawny niejako sam z siebie. 50 lat później potrzeba czegoś więcej.
Większość żartów i zabawnych, przynajmniej w zamiarze twórców, sytuacji w "Kochanie, wróciłem" napisanych jest dość grubą kreską i często ma podtekst seksualny. Dużo tu także stereotypów. Pośmiać możemy się więc - jak za dawnych lat - z sekratarki, której kompetencje to duży biust albo z tego, że żona wymieniła ją szybko na "osobistego" asystenta i pewnie mają romans, a Robert jest zazdrosny ale wcale nie chce tego pokazać. Czasem rezonuje to z poczuciem humoru publiczności, czasem nie.
Filarem tego spektaklu jest bez wątpienia Szymon Sędrowski, grający Roberta. Aktor pokazuje tu - nie po raz pierwszy zresztą - niewątpliwy talent komediowy, a jego przerysowane zaskoczenia, zaprzeczenia i zdziwienia, bawią wręcz niezależnie od kontekstu, w jakim padają. Ciekawie wypada też drugi akt sztuki, w którym nowe postaci (szczególnie Rodney - Grzegorz Wolf) wnoszą nowe, szybsze tempo i silniejszy, karykaturalny rys.
"Kochanie, wróciłem" jako całość nie jest jednak spektaklem szczególnie ciekawym ani wyjątkowym. Ot, komedia - lekka rozrywka oparta na kilku żartach, które już niemłode.